Można zazdrościć autorom programu „Franciszkańska 3” albo im współczuć. Na pewno oczekiwali rozgłosu, chociaż pewnie nie tak potężnego, i chyba nie takiego rozwoju wydarzeń. W dawnej amerykańskiej doktrynie strategicznej była zasada „point of no return”. Dotyczyła bombowców z bronią jądrową. Kiedy wystartowały do uderzenia na Rosję, po przekroczeniu pewnego dystansu, tego „punktu, od którego nie ma odwrotu”, nic i nikt, nawet rozkaz prezydenta nie mógł misji odwołać. Bomby musiały być zrzucone. Tak się stało z tym programem. Kiedy napisy końcowe ukazały się na ekranie, nic już nie można było odwołać. Bomby eksplodowały.

Autorzy programu dotarli do nieznanych dotychczas dokumentów. Wynika z nich, że najpierw biskup, potem kardynał Karol Wojtyła nie reagował w latach 70. ub. wieku na przypadki pedofilii wśród księży tak, jak reagujemy dzisiaj. W związku z tym papież i święty został krytycznie oceniony. Wypowiedzi poszkodowanych dramaturgię tej krytyki zwiększyły. Gdyby była to sprawa sławnego aktora, pisarza czy miliardera, ludzie pokiwaliby głowami nad złem tego świata i nazajutrz o tym zapomnieli. Rzecz dotyczy jednak jednej z największych postaci w historii Polski, osnutej już za życia legendą utrzymującą się po śmierci. Człowieka prezentowanego jako wcielenie dobra, przywódcę świata w walce ze złem. Mocarz, który obalił komunizm i przywrócił Polsce wolność.

Z jednej strony więc jakiekolwiek dotknięcie krytyczne takiego giganta musiało przynieść dziennikarzom to czyniącym rozgłos (a w tym zawodzie to bardzo cenna wartość). Z drugiej – wzbudzić ogromne poruszenie, wyzwolić wzburzenie, gwałtowne protesty i zaprzeczenia. Media takie sytuacje też bardzo lubią, bo eksponują ich publiczną siłę i władzę nad wyobraźnią milionów. Zawodowy narkotyk, któremu bardzo trudno się oprzeć. Działa szczególnie wtedy, kiedy intencje autorów są jak najlepsze.

Podobny przypływ adrenaliny musieli czuć Carl Bernstein i Bob Woodward, obalający tekstami o Watergate w „The Washington Post” prezydenta Richarda Nixona. Przeżywali, a Woodward tkwi w tych emocjach do dzisiaj, wyzwanie zniszczenia politycznego kłamcy i manipulatora, prezydenta łamiącego prawa dla umocnienia swojej władzy. Było to bardzo ryzykowne starcie z bezwzględną kanalią polityczną. Autorom i gazecie groziło ogromnym niebezpieczeństwem. Ich zwycięstwo stało się triumfem demokracji amerykańskiej, dowodem jej wewnętrznej siły i zdolności do samooczyszczenia.

Program „Franciszkańska 3” to drobny okruch tamtej gigantycznej sprawy, chociaż w jednym aspekcie jest podobny emocjonalnie. Nixon, kłamca, polityczny oszust, człowiek do szpiku kości zepsuty patologicznym spojrzeniem na władzę, był nią zahipnotyzowany. Popełniał przestępstwa, żeby ją utrzymać. Nie przytaczał żadnych okoliczności wyjaśniających lub usprawiedliwiających tę postawę. Tak jak niektórzy dzisiaj.

Karol Wojtyła walczył w latach 70. XX wieku o przetrwanie Kościoła w komunistycznej Polsce. To były nierówne zmagania. Z jednej strony rzesze wiernych uczestniczących masowo w mszach i uroczystościach, z drugiej – ogromny, powszechny aparat komunistycznej przemocy i nacisku, stosujący najbrutalniejsze metody walki. Od niszczenia ludzi często fałszywymi donosami i sfabrykowanymi dowodami  po zabójstwa.

Obie strony dobrze znały stawkę tej wojny. Komuniści zdawali sobie sprawę, że to nie ich propaganda i potężny aparat przemocy rządzą wyobraźnią i emocjami Polaków. Kościół był stałym zagrożeniem opartej na sowieckich bagnetach „władzy ludowej”, dlatego należało go wszędzie zwalczać i niszczyć. Biskupi, a szczególnie Karol Wojtyła, wiedzieli co innego. Silny, wszechobecny Kościół dawał Polakom spokój moralny, nadzieję, że kiedyś odzyskają wolność.

Były to gigantyczne zmagania o wszystko. Bezczynność lub mała aktywność w sprawie pedofilii jednego czy drugiego księdza dzisiaj jest zbrodnią. Wtedy był to kłopotliwy problem moralny dla zwierzchników grzeszącego kapłana, mniej jednak wyrazisty i dramatyczny niż teraz. Jak też element tej wielkiej wojny. Zmieniają się czasy, rośnie bądź słabnie ostrość postrzegania problemów. Mam spory dyskomfort w wyważaniu tych proporcji, ale z całą pewnością wiem, że tamte i dzisiejsze oceny ogromnie się różnią.

Program „Franciszkańska 3” nie dostrzega upływu czasu i dawne czyny ocenia według dzisiejszych norm. Ma do tego prawo, chociaż ja bym tego nie zrobił. Jest to po części sprawa wyboru moralnego autorów, jak też formuły realizacyjnej i marketingu. We wszystkich tych obszarach nie wystawiam im najwyższych not. Wolałbym, żeby bardziej pochylili się nad problemem, zanalizowali go precyzyjniej. Żeby się zastanowić  nad przyczynami. Osiągnęliby mniejszy rozgłos, ale większy obiektywizm prezentacji.

W każdej sytuacji program wzbudziłby spore zamieszanie i gwałtowną dyskusję, ale na progu kampanii wyborczej był wybuchem bomby atomowej. Natychmiast zresztą wykorzystanym przez partię rządzącą. Nie spodziewała się takiego prezentu, który, nomen omen, spadł z nieba. Pierwsze reakcje rządzących wyznaczyły kierunek, a przynajmniej jeden z głównych nurtów kampanii. Będzie to obrona polskiego papieża, świętego Jana Pawła II przed atakami tych, którzy chcą zbezcześcić Jego pamięć. Potężne emocje, szeroki ich zasięg, łatwość dotarcia do milionów inaczej bardzo trudno osiągalnych wyborców. Można sobie wyobrazić niedzielę wyborczą 15 października, kiedy będzie obchodzony Dzień Papieża Jana Pawła II.

Nie trzeba się wysilać, żeby stworzyć obraz końcówki kampanii i wyborczej niedzieli. Miliony Polaków będzie przekonanych, że niesłusznie zaatakowany został wspaniały człowiek, który dał nam wolność i siłę moralną.  Trzeba będzie go bronić, do czego zachęcą liczni księża podczas niedzielnych kazań. Pod kościołami znajdą się mikrobusy, które podwiozą chętnych do punktów wyborczych. Po drodze też ktoś coś może w autobusie powiedzieć, mimo że agitacja w dniu wyborów jest nielegalna. Do urn kartki wrzuci duża liczba jednoznacznie zmotywowanych ludzi, którzy być może w innych warunkach nie poszliby głosować albo poparliby kogoś innego.

Zdumiewa mnie brak wyobraźni szefów TVN, którzy zdecydowali się pokazać „Franciszkańską 3” właśnie teraz. Gdyby to uczynili w listopadzie czy grudniu, byłoby trochę zamieszania, ale szybko by wygasło. W tej sytuacji zaproszono partię rządzącą do odkrywkowej kopalni złota, gdzie nie trzeba się już wysilać, bo złoto jest tam ułożone w sztabach. Wierzę w wolność wypowiedzi dziennikarskiej, fundament demokratycznego społeczeństwa. Nie wierzę, że ta wolność wyklucza rozsądną ocenę, kiedy i co można powiedzieć.

Bardzo martwi mnie perspektywa skasowania ważnych tematów strategicznych w czasie przedwyborczym, który wypełni emocjonalna, często histeryczna obrona wielkiego Polaka. Dla tych, którzy będą sterować kampanią o zachowanie nieskazitelnej pamięci Jana Pawła II, jego nauczanie nie ma żadnego znaczenia. Sami działają niezgodnie z tym, co zalecał. Polski papież zawsze walczył o prawdę, o tolerancję, współpracę i solidarność. Wykluczał nienawiść i zło. O tym nie będzie jednak mowy w przedwyborczych walkach. Będzie toczyć się walec ozdobiony narodowymi flagami i portretami papieża.

Nie będzie miejsca ani czasu, ani chętnych na debatę o tym, co dalej z Polską. Mamy głęboko podzielone społeczeństwo. Szkołę, która ma uczyć, nie indoktrynować według poleceń władz. Słaby, nienowoczesny przemysł i zdolności innowacyjne, notowane gdzieś na końcach rankingów światowych. Grzęźniemy w monstrualnym zadłużeniu, państwo służy załatwianiu interesów rządzących, jest w najlepszym razie obojętne, a w najgorszym  wrogie wobec obywatela. Chcemy budować bezpieczeństwo i dobrobyt bez pojęcia, jak to robić. Nasze pieniądze są rozkradane bądź marnowane. Debata publiczna to u nas licytacja inwektyw.

Trzydzieści trzy lata temu Polska natchnieniem świata. Podziwiano nas, szanowano, na wszelki sposób pomagano. Najwięksi przywódcy świata zabiegali o to, żeby nam się powiodło, bo załamanie kraju, który pokonał komunizm, stworzyłoby światowy chaos. Mali ludzie, którzy dzisiaj nami rządzą, zmarnowali ten ogromny dorobek. Nie mamy nigdzie przyjaciół, wielu za to zagranicznych partnerów pogardliwie się uśmiecha, obserwując nasze łamańce. Takie jak wezwanie amerykańskiego ambasadora, żeby zbesztać go za audycję telewizyjną nadaną przez sieć z amerykańskim kapitałem. Prowincjonalni politycy i urzędnicy, którzy rządzą telewizją i kupioną przez firmę naftową prasą, nie wiedzą, jak wolne media działają w świecie. Kompromitują siebie i irytują nas bezsensem swoich działań.

Źle to wszystko wyszło, może zakończyć się jeszcze gorzej. Zasada primum non nocere (po pierwsze nie szkodzić), która obowiązuje lekarzy, powinna dotyczyć też dziennikarzy. To nie ma nic wspólnego z ograniczeniem wolności. Oznacza jej rozbudowanie o mądrą odpowiedzialność. I pilne tej zasady przestrzeganie.

Tadeusz Jacewicz