Donald Trump kocha golfa, gra nieźle i bardzo lubi na nim zarabiać. Był w Szkocji w końcu lipca z czterodniową prywatną wizytą. Miał kilka rozmów oficjalnych, ale zagrał też dwie rundy w golfa. Należący do niego klub położony jest w okolicach, gdzie urodziła się jego matka. Ostatnio mocno naciskał władze lokalne w szkockim hrabstwie Aberdeenshire, żeby zakazały budowy wiatraków w pobliżu jego pola, cieszącego się sporą popularnością. Prezydent supermocarstwa martwił się, że widok wiatraków odstraszy bogatych graczy. Lokalne władze nie uległy, wiatraków będzie coraz więcej. Szkoci dołączyli do grupy tych, którzy panu prezydentowi podpadli. Nie wydają się tym przejęci.

W przeciwieństwie do naszych znawców polityki międzynarodowej. Cieszą się oni, że polski premier i minister spraw zagranicznych nie mają dostępu do Białego Domu, bo kiedyś obecnego jego mieszkańca krytykowali. Nie chcę mącić ich radości, ale w polityce funkcjonuje zasada „nothing personal, it’s political business” (to nic osobistego, tylko polityczny interes). Wiceprezydent J.D. Vance nazwał Donalda Trumpa osiem lat temu „nowym Hitlerem” i „szkodliwym matołem”. Dzisiaj jest jego zastępcą i nie słychać, żeby musiał starać się o jednorazowe przepustki do White House. Brytyjski premier sir Keir Starmer też nie żałował rok temu kwiecistych określeń kandydata na amerykańskiego prezydenta, a obecnie obściskuje się z nim serdecznie i prawią sobie komplementy nawzajem.

Nie ma też problemów nowy ambasador brytyjski w Waszyngtonie lord Mandelson. Bardzo dosadnie określał Donalda Trumpa podczas jego kampanii wyborczej. Termin „zagrożenie dla świata” był jednym z łagodniejszych. Dzisiaj ambasador jest mile widzianym gościem Owalnego Gabinetu. Cieszy się zaufaniem prezydenta i chwali skutecznym wsparciem sprzedaży Amerykanom 60 superluksusowych samochodów sportowych Aston Martin.

Swoją drogą, dziwne rzeczy dzieją się w świecie. Samochodów nie produkujemy, ale gdyby nasz ambasador sprzedał gdzieś dużą partię jakichś polskich wyrobów, toby nie wytłumaczył się z tego do końca życia. Po powrocie z placówki CBA wyprowadziłoby go z nosem przy ziemi, pod okiem kamer telewizyjnych. Według naszych chorych poglądów ani chybi wziął za to łapówkę, bo przecież zadaniem ambasadora jest reprezentować i kwieciście przemawiać, a nie handlować. Na świecie biznes jest jednym z głównych celów dyplomacji, u nas wszyscy się nim brzydzą.

W marcu prezydent Finlandii zagrał w golfa na Florydzie, co mu się bardzo opłaciło. Gospodarzem był Donald Trump, obaj panowie się zaprzyjaźnili, w związku z czym Fin znalazł się wśród największych przywódców państw europejskich na spotkaniu z Zeleńskim i prezydentem USA w Białym Domu. Polaków tam nie było, o co urzędy prezydenta i premiera nawzajem się oskarżały.

Pewno trochę naginam rzeczywistość, ale pamiętam, że żaden z naszych przywódców w golfa nie gra.  Powinni jak najszybciej zacząć, bo w najwyższych sferach polityki czy biznesu jest to dzisiaj w świecie obowiązkowe. Daje też sporo korzyści, umożliwia wzbogacenie suchych relacji urzędowych przyjemnymi emocjami sportowymi.

Bardzo energicznym promotorem golfa jest Donald Trump. Kilkanaście lat temu posiadał 15 pól golfowych na świecie, głównie w USA, ale także dwa w Szkocji i po jednym w Irlandii oraz Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Jego chlubą jest położony na Florydzie Mar-a-Lago, gdzie wielcy tego świata zażywają ruchu na świeżym powietrzu w towarzystwie potężnego właściciela. Wpis do klubu kosztuje 200 tysięcy dolarów, składka roczna – 14 tys. „zielonych”. Tłumek oczekujących jest większy od kolejki przed naszą dobrą cukiernią w tłusty czwartek.

Trump szczyci się swoimi golfowymi osiągnięciami. Mówi, że ma handicap 2,8, czyli że gra prawie jak zawodowiec. Ci, którzy dostąpili zaszczytu uderzania piłeczki w obecności prezydenta USA, powściągliwie relacjonują swoje wrażenia, ale nie ulega wątpliwości, że Trump kontynuuje tradycje golfowe wielkich amerykańskich prezydentów. Wręcz uzależniony od golfa był tam legendarny gen. Dwight Eisenhower, który nawet przy Białym Domu nakazał urządzić putting green. Trenował precyzyjne uderzenia w przerwach między zarządzaniem światowymi kryzysami, jakich wtedy nie brakowało. Bardzo dobrze grał, mimo ciężkiej konkluzji kręgosłupa, John Kennedy. Jak też mało na oko aktywny Joe Biden.

Powracając do Białego Domu, wieszczą rychły koniec uciechy tych, którzy chcieliby dożywotnio pozbawić naszego premiera czy szefa MSZ zaproszenia do niego. Dąsanie się charakteryzuje zakochanych nastolatków, ale w polityce decydują interesy. Bardzo pomaga im golf. Przy golfie bledną różne sprawy zewnętrzne, ta gra wywołuje specyficzne zbliżenie współzawodników, gratulacje za dobre uderzenie, zrozumienie, jak coś nie wyjdzie.

Dzisiaj granie w golfa dla prezydenta, premiera czy ministra jest tak konieczne, jak znajomość angielskiego. Obie sfery są równie ważne. U nas po angielsku mówią tylko niektórzy wybrańcy. W golfa nie gra chyba nikt. Szkoda, sporo tracimy.

Tadeusz Jacewicz