Smutno zakończył się nasz sezon piłkarski. Przegraliśmy z Węgrami, będziemy grali z bardzo silnymi zespołami w barażach. Mogło być inaczej, gdyby zagrał Robert Lewandowski.  Pewno z tej szamotaniny pod bramką Węgrów nasz numer 9 coś by strzelił. Niestety, nie zagrał, ku powszechnemu rozczarowaniu.

W naszym meczu z uchodźcami też nie gra żaden Lewandowski. Mała na początku operacja rozrosła się do wielkiej sprawy. Dopuściliśmy do tego z wielu zresztą względów. Głównym oczywiście jest słabość naszej pozycji międzynarodowej i ludzi, którzy ją mają budować. Ktoś z partii rządzącej powiedział, że minister spraw zagranicznych nie lubi kontaktów z dziennikarzami. Dziwne, bo akurat szef MSZ w każdym państwie spotyka się z dziennikarzami przy każdej okazji i traktuje ich uprzejmie. Bądź usiłuje to przekonująco udawać. Są pewne niezbędne wymogi w różnych zawodach. Dziwne byłoby, gdyby na ring wychodził bokser odmawiający uderzenia przeciwnika. Czy też pojawiła się pielęgniarka, która wyklucza robienie zastrzyków.

Myśmy utkwili z fatalnymi skutkami w stanie niechęci czy lęku przed dziennikarzami. W służbie zagranicznej jest ogromna posucha kadrowa, z pewnością nie znajdziemy w niej Lewandowskich. Do tego jeszcze dochodzi odruch ucieczki przed dziennikarzami. W czasach spokojnych jest to dosyć kłopotliwe, w burzliwych – katastrofa. Powstał łańcuszek przyczyn i skutków. Nasza władza ma zwyczaj ukrywania rzeczy kłopotliwych. A próby przedzierania się pierwszych imigrantów przez granicę, nie wiadomo dlaczego, za takie uznano. To był błąd w strategii działań politycznych jak też medialnych. Nadanie dużego rozgłosu sprawie na wczesnym etapie jej rozrostu dałoby nam same korzyści. Polityczne, prestiżowe, finansowe i organizacyjne. Nie mówiąc o światowym wsparciu medialnym, co wbrew pozorom nie jest bez znaczenia. Główni autorzy pomysłu i jego sponsorzy  Łukaszenka i Putin  są bardzo wrażliwi na światowe echa. Nasilenie raportów dziennikarskich i narastająca temperatura działałyby hamująco na rozwój tej operacji.

Marną oceną sytuacji popisali się nasi najwyżsi urzędnicy, którzy uznali, że sprawa może być „kopalnią złota dla rządu”. Abstrahując od moralnej oceny takich poglądów, są one kompletnie nieprofesjonalne. Wybór drogi „Zosi samosi”, czyli likwidowanie wszelkich kłopotów własnymi siłami, to smutny brak wyobraźni.

Moglibyśmy mieć  za sobą od pierwszych dni kryzysu całą potęgę Unii. To mocarstwo ekonomiczne, a dzięki NATO  także wojskowe, obszar o ogromnych wpływach na opinię świata, ze świetną, bardzo skuteczną dyplomacją. Wprzęgnięcie Unii od pierwszych dni kryzysu wywindowałoby nas na niezwykle uprzywilejowaną pozycję. Stalibyśmy się bohaterami dla Europy i reszty praworządnego świata. Podbudowalibyśmy nadwątlony ostatnio prestiż. Wszyscy chcieliby nam pomagać i to nie groszowymi datkami na wodę i chleb dla imigrantów, tylko na wspólną operację umacniania granicy  oraz sił, które jej strzegą.

Nie czekając na innych, a na pewno nie zamykając się na własnym podwórku, mogliśmy zrobić niezły harmider w Brukseli. Prezydent i premier powinni mieć telefony rozgrzane od rozmów z ważnymi osobistościami, udzielać na prawo i lewo wywiadów. Może nawet udałoby się do tego skłonić skromnego ministra spraw zagranicznych. Równolegle trzeba było zorganizować przyjazdy zagranicznych dziennikarzy, którzy wespół z naszymi relacjonowaliby rozwój sytuacji. To byłaby nasza „story”, powtarzana przez najważniejsze media. Dziennikarzy trzeba w takich sytuacjach traktować jako osoby uprzywilejowane, bo im więcej się im pomaga, tym bardziej przyjazne są prasowe i telewizyjne relacje.

Sam bywałem w takich sytuacjach i praktycznie poznałem „instrukcję obsługi dziennikarza”. W warunkach kryzysowych trzeba im maksymalnie ułatwiać pracę. Zapewniać transport tam, gdzie coś się dzieje, organizować rozmowy z interesującymi ludźmi. Zadbać, żeby nie byli głodni i spragnieni. Nie chodzi o jakieś elementy przymilania się do ciężko pracujących profesjonalistów, tylko do zrozumienia i wysokiej oceny wymogów ich zawodu.

Nie zrobiliśmy tego, w związku z czym światowe media karmione były relacjami ze strony białoruskiej. Nasi redaktorzy przemykali się prawie jak uchodźcy, żeby uniknąć nieprzyjaznych kontaktów z umundurowanymi funkcjonariuszami.  Niekiedy mieli przykre z nimi incydenty.

W tej operacji mogliśmy zdobyć podziw, poparcie, komplementy i pieniądze. Stało się wręcz przeciwnie. Ktoś marnie to wymyślił. Zabrakło wiedzy, doświadczenia czy wyobraźni. Jak też Lewandowskich, tak potrzebnych nam w trudnych sytuacjach.

Tadeusz Jacewicz