W futbolu są potężne emocje, które mniej więcej równo się rozkładają. Cieszymy się, kiedy nasi wygrywają. Wściekamy się, jak zwyciężają oni. Huśtawka nastrojów trwa właściwie non stop, bo w krótkich przerwach między rozgrywkami kwitnie handel zawodnikami. Nastroje wtedy też są jasno określane. Martwi sprzedaż naszej gwiazdy, cieszy zakup wybitnego zawodnika.
W sumie silne wrażenie i wielkie pieniądze nieustannie się splatają. Jak szybko minęły niedawne czasy, kiedy piłkarze biegali po wyboistym boisku w marnym przyodziewku, a rezerwowi siedzieli z boku na drewnianych ławkach. Za ich pensje można było łatwo kupić rower, na samochód trzeba było długo odkładać. A cała piłka światowa była warta niewiele więcej od dzisiejszej wyceny Realu Madryt lub Paris Saint-Germain. Było biedniej, ale na pewno czyściej. Jak też uczciwiej, bo wygrywali nie bogatsi, tylko lepsi.
W czasach, kiedy po boisku biegali faceci w długich do kolan płóciennych spodenkach i zakrywające nogę skarpety były elementem dekoracji, a nie ochrony, kibice byli wszystkim. Podstawowe pieniądze futbolu pochodziły ze sprzedaży biletów i mocnych napojów. Nikt nie kazał dmuchać w alkomat, bo jeszcze ich nie wynaleziono. Kibice kochali swoich, nienawidzili obcych, ale to były czyste, choć niekiedy gwałtowne uczucia. Na pewno w futbolu nie było wtedy nienawiści ani szwindli, bo trudno operować pieniędzmi, których brak. Dopiero telewizja zmieniła piłkę w biznes. Pojawiły się najpierw miliony dolarów na transfery, później były dziesiątki milionów. Dzisiaj rekordowy transfer (z sierpnia 2017 roku, Brazylijczyk Neymar do Paris Saint-Germain za 222 miliony euro) zapewne długo się nie ostanie.
Futbol stał się gigantycznym biznesem. Kiedy gra Real Madryt z Manchester United, na zielonej murawie biega 2 miliardy dolarów. Poważniejsze uszkodzenie kostki czołowego zawodnika jest, finansowo rzecz biorąc, dramatem przynoszącym znacznie większe straty niż udany napad na bank. Każdy gest, każda naklejka na koszulce kosztuje grube miliony. Piłkarze biegają, walczą, strzelają bramki, ale są pionkami w grze prowadzonej przez właścicieli. Sporo z nich to typy, których pół wieku temu portier z pewnością nie wpuściłby do londyńskiego klubu dżentelmenów.
To było dawno, ale nie tak dawno, żebym zapomniał. W końcu lat 70. ub. stulecia bywałem gościem honorowym na meczach piłkarskich w Anglii. Wtedy też w Chairman’s Suite (sali recepcyjnej prezesa klubu) zbierali się ludzie ważni i bogaci. Goszczono ich hojnie, ale jak zaczynał się mecz, przerywano balangę. Wszyscy dopingowali swoich faworytów jak tłumy kibiców na trybunach.
Dzisiaj w pozłacanym salonie Romana Abramowicza na stadionie Chelsea stoją stągwie kawioru i baterie butelek wartości samochodu. Hałaśliwi goście, jak mają taką zachciankę, rzucą okiem na boisko, ale na ogół nie przerywają popijawy. Dla nich piłkarze to robole, mają zarobić jak najwięcej i budować pozycję ich właściciela. Czołowe kluby piłkarskie warte są miliardy. Wspomniany Chelsea – 3,2 mld dolarów, PSG 2,5 mld, Manchester United 4,2 mld, Real Madryt 4,75, a Juventus prawie 2 mld dolarów.
Właściciele 12 klubów postanowili oderwać się od pospólstwa, zarabiać jeszcze więcej i całkowicie inaczej. Ogłoszono powstanie Superligi, która miała składać się z 20 najlepszych zespołów europejskich i mieć własny system rozgrywek, bez kontaktu z piłkarskim pospólstwem. Na czele tych rebeliantów stanął prezes Realu Florentino Pérez, który chciał być szefem Superligi. Ochoczo podążył za nim Andrea Agnelli, szef Juventusu Turyn. Wśród „ojców założycieli” znaleźli się oczywiście Katarczycy, właściciele PSG i amerykańska rodzina Glazerów rządząca Manchesterem United. Dla tych ostatnich klub piłkarski, czego nie ukrywali, jest jak fabryka pralek. Ma po prostu zarabiać maksymalne kwoty.
Miliarderzy na ogół potrafią liczyć, ale tutaj się przeliczyli. Dwie doby upłynęły, a jedna z gazet wydrukowała wielki tytuł „Chcieli zabrać marzenia, zostali zmiażdżeni”. To, co się stało, powinno przywrócić nadzieje wszystkim wątpiącym w zdolność działania demokracji w warunkach dyktatury pieniądza i propagandy. Kibice samoistnie, bo ich nikt nie organizował, tylko odczuwali podobne emocje, powiedzieli, że Superliga zostanie zbojkotowana. A jak na trybunach nie ma dziesiątków tysięcy ludzi, to transmisje telewizyjne są kulawe i nawet podkładanie odgłosów dopingu niewiele zmienia. Reklam jest mniej, pieniądze wysychają.
To wspaniałe, co się stało. Prezesi w tym starciu reprezentowali zło, kibice walczyli o dobro futbolu. Pokazali czerwoną kartkę bogatym ludziom bez klasy i wyobraźni. Nie wiem, czy to zwycięstwo będzie ostateczne, ale na razie moje reakcje są radosne. W futbolu zwyciężyli biedacy, którzy zagrali czysto i szlachetnie. Pogonili miliarderów.
Tadeusz Jacewicz