Mam pewną wadę wrodzoną. Jestem dziennikarzem. Tak się złożyło zawodowo, że poznałem wielkie systemy polityczno-gospodarcze z bliska. Najpierw komuna, z rozdętą propagandą sukcesu, ignorowaniem obiektywnych wskaźników i fałszowaniem danych. Tam była lawina słów, które nie stawały się ciałem. Skończyło się katastrofą. Dzięki narodowej mądrości, solidarności – jak też wielkiej pomocy świata – wyszliśmy z kryzysu. Dlatego że byliśmy zjednoczeni, wszystkie ręce znalazły się na pokładzie. Dawni wrogowie nie pokochali się, ale powstrzymali od czynnej nienawiści. Uratowaliśmy Polskę w imponującym, wspaniałym stylu. Do dzisiaj moglibyśmy korzystać z szacunku i sławy, budując silną pozycję w świecie. Niektórzy, wtedy nic nieznaczące pionki, postanowili napisać historię na nowo. Zniszczyli legendę, ale nie byli w stanie niczego w zamian stworzyć. Biegniemy w tłumie państw, popychani i szturchani. Liderami są inni.

Gospodarkę rynkową oglądałem z bliska przez wiele lat, pracując w Londynie.  Zachłannie się jej przyglądałem. Z bliska, dzięki kaprysowi losu. Przypadkowo zostałem wiceprezydentem Foreign Press Association, największej organizacji korespondentów zagranicznych w świecie. Ponad 1400 członków, kwiat światowych mediów, siedziba w pałacyku niespełna kilometr od Buckingham Palace. Nieustanny strumień najważniejszych ludzi świata, którzy z nami się spotykali. Przez siedem lat na tym stanowisku nauczyłem się więcej, niż mógłbym, robiąc doktoraty na kilku najlepszych uniwersytetach świata. Oglądałem z bliska, jak działają sprawne rządy i potężne firmy.

Może nieskromnie, ale sądzę, że ta wiedza przydała się w nowej Polsce. Wiedziałem, jak rozmawiać z gigantami polityki, gospodarki i finansów. Unikać „bullshit” (pustej gadaniny), przedstawiać argumenty tak sformułowane, że są słuchane i uwzględniane. Napisałem sporo przemówień, które budziły owację trudnego audytorium. Używany jest inny, specyficzny język, odmienny od stosowanego np. w naszym życiu publicznym czy urzędowym. Mało przymiotników, zdyszanych emocji, argumentów historycznych czy, nie daj Boże, histerycznych. Tamten świat reaguje na liczby, fakty, logiczne wnioski. Trzeba umieć robić interesy na strategiczną skalę. Inaczej przestajemy być partnerem, zostajemy tylko prowincjonalnym klientem, który uwielbia poklepywanie po ramieniu. Mnóstwo kupuje, dużo płaci, nie dyskutuje o warunkach.

Nie jesteśmy kwitnącą gospodarką, ale przeżywamy szaleństwo zakupów. Samoloty, czołgi, armaty, rakiety, elektrownie atomowe. Małe i duże. Nasi przywódcy zachowują się jak szejkowie naftowi sprzed lat, którzy zamawiali wszystko, co zobaczyli. Szejkowie oprzytomnieli, kupują dzisiaj rozważnie. My czynimy to impulsywnie i chaotycznie. Zamówienia składają ludzie, których ze skromnych posad w magistratach niewielkich miast wola przywódcy wyniosła do najwyższych stanowisk państwa. To oni wydają dzisiaj dziesiątki miliardów dolarów, przede wszystkim na broń. Jesteśmy w tej chwili największym jej kupcem na świecie. A premier Mateusz Morawicki zapowiada: „Polska pragnie zbudować najsilniejszą armię w Europie”. Największej gospodarki, niestety, nie mamy. A ta, która jest, tego szału zakupów nie udźwignie.

Produkt krajowy brutto, podstawowy miernik wielkości gospodarki, lokuje nas na 9. miejscu w Europie. Przed nami są: RFN, Wielka Brytania, Francja, Włochy, Hiszpania, Holandia, Szwajcaria i Turcja. Niemcy mają od nas PKB większy sześć razy, Francja cztery razy, nawet przeżywające kłopoty Włochy wytwarzają trzy razy tyle. My chcemy mieć najsilniejszą armię w Europie. Po co? Żeby przyszła wojna toczyła się na naszym terytorium ze skutkami takimi, jakie pokazują nam relacje z Ukrainy? Może lepiej wypuścić trochę mocarstwowej pary. Zdecydować, że w europejskim NATO inni, więksi i bogatsi powinni mieć więcej. My nie musimy straszyć czołgiem za każdą jabłonką, mamy walczyć mądrością, solidarnością i zdolnością reorganizowania świata w lepszych, bezpiecznych formach. Jak też świetną obroną lotniczą i rakietową.

Teraz kupujemy sprzęt wojskowy chaotycznie, bez założeń strategicznych, którym takie zamówienia muszą być podporządkowane. Nie słyszałem o grupie wybitnych ekspertów polskich i z państw NATO, którzy by doradzali rządowi, co kupować i za ile. Nie wiadomo, dlaczego nie żądamy programów offsetowych, które przy gigantycznych wydatkach mogłyby potężnie wesprzeć modernizację przemysłu kraju. Inwestujemy w budowę wielkiej i piekielnie kosztownej elektrowni atomowej, co do której sensu nikt nas nie przekonał. Niemcy je likwidują, mało słychać o nowych projektach gdzie indziej. Skąd u nas to przebudzenie teraz, 70 lat po uruchomieniu pierwszych siłowni jądrowych? Małe reaktory wyglądają sensownie, ale po co wielki, kłopotliwy dla otoczenia gigant, z którego prąd będzie za 20 lat?

Martwi mnie rozpaczliwa słabość zaplecza doradców i ekspertów, ważnych ludzi, którzy takie decyzje podejmują. Rząd jest gigantyczny, nigdy nie było tylu wicepremierów, ministrów, sekretarzy stanu, wiceministrów i prezesów pobierających ministerialne pensje. Za nimi też tłum: gabinety polityczne, doradcy, jacyś krewni szwagra i wujenki. Tłumy przy kasie, silne przekonanie partyjne, zero wiedzy i międzynarodowego obycia.

Przeraża zadłużenie państwa, poupychane księgowo w różnych miejscach, trudne do łącznego obliczenia. Jest ogromne, ciągle rośnie. Nasze wnuki nas przeklną. Nieudolne państwo marnuje pieniądze na polityczne datki. Przedsiębiorcy gubią się w chaosie przepisów i nieukrywanej niechęci rządzących. Wydatki budżetu rosną, inflacja dziurawi nam kieszenie. Robi się duszno.

Mamy duże zmartwienie.

Tadeusz Jacewicz