Nie stało się to nagle. Zjawisko narasta stopniowo, w ostatnich latach coraz szybciej. Fala najpierw złych manier, później wulgarności i chamstwa zalała polską politykę. Mamy pogodę dla prostaków. Czują się świetnie, wyraźnie dumni ze swojej siły. Działają aktywnie, twardo. Po męsku, choć „damy” od prymitywnego, mętnego gadania też nie stronią. Nasze życie publiczne to już nie tylko bełkot logiczny i tsunami ignorancji. Głupi są dumni z tego, że są durniami i z namaszczeniem zachwyt nad sobą demonstrują.

Naprawdę trzeba podziwiać osiągnięcia Jarosława Kaczyńskiego. Osiem lat jednoosobowo sprawował władzę, w międzyczasie obsadziwszy na 2 kadencje prezydenckie człowieka, którego z niewiadomych przyczyn wybrał. Rządził żelazną ręką, ale niczego nie podpisywał. W związku z czym komisje parlamentarne, jakie teraz powołano, ześlizgują się po nim bezradnie. Dla swojej wygody rządzenia prezes unieważnił wymogi wykształcenia i doświadczenia. Mianował mnóstwo miernych licząc, że będą wierni. Nie wszyscy byli, ale ogromna większość stoi murem za szefem i czeka tylko na okazję, żeby znowu w gabinetach ministerstw i spółek to udowodnić. Obciążone doktryną BMW (bierni, mierni, ale wierni) państwo zaczęło się rozpadać, zadłużenie przekroczyło 400 miliardów dolarów i błyskawicznie rośnie. Co najsmutniejsze natomiast – nastąpiło rozpaczliwe schamienie polskich polityków i tego, co publicznie prezentują.

Ciekawe zjawisko. Pan Prezes jest znanym galantem i ślini pracowicie dłonie pań przy powitaniu. Przywódca roztacza wokół siebie aurę starszego, dobrze wychowanego pana. Czasami wprawdzie warknie coś pod adresem wrogów z opozycji, ale się hamuje. Robi zdumiewające błędy logiczne i rzeczowe, ogłaszając np. istnienie wojsk jednorazowego użytku. Wiedza ekonomiczna prezesa, rzadko na szczęście ujawniona, budzi osłupienie. Nie jest to typ przywódcy, którego wypowiedzi wstrząsają światem i są szeroko na wszystkich kontynentach komentowane. A jednak potrafił sobie wykroić z życia spokojną, niebiedną egzystencję i ma to, co kocha najbardziej – niekwestionowaną władzę. Nie po to, żeby dzięki niej coś wiekopomnego zrobić, tylko, żeby ją mieć. Dla ekscytującej przyjemności posiadania.

Jarosław Kaczyński nie sprawia wrażenia mistrza mieszanych sztuk walki, lubi jednak twardzieli. Więc aktywiści usiłują się przypodobać, licytując „męskością” inwektyw rzucanych na wrogów i gwałtownością wyrażanej wobec nich nienawiści. Kiedy TVP była w rękach człowieka od Kaczyńskiego, zalewała nas codziennie dawka emitowanego przez telewizory hejtu. Życie stracił prezydent Gdańska Piotr Adamowicz. Byliśmy pierwsi, u których toksyczne słowo zabiło. Teraz postrzelono premiera Słowacji. Słowo staje się nożem lub pociskiem. Jak długo bezczynnie będziemy oglądać ten pochód śmierci już nie tylko demokracji, ale i ludzi?

To nasza, wyborców, wina, że dopuszczamy do wysokich urzędów i politycznej prominencji prostaków zdobywających brutalnością przychylność szefa. Potwierdzamy, że agresja to skuteczna ścieżka kariery. Recital b. wiceministra PiS i europosła, którego nagrano, jak słowną gnojówką oblewa swoją partnerkę, wyszedł na jaw przypadkiem. Świadczącym jednak, jaki chłam pcha się u nas do polityki i jest tam akceptowany.

Mam pretensje też do dziennikarzy, którzy zamieniają się w biernych słuchaczy tego, co prostacy mają do powiedzenia. Niedawno funkcjonariusze TVP kompromitowali nasz zawód występując jako agresywni agenci władzy, atakując wrogów z opozycji, kłamiąc i prowokując. Nazwa „szczujnia” nie określa całości problemu. Na antenie stworzono fabrykę nienawiści, która doprowadziła do zbrodni.

Teraz jedna z prywatnych stacji tv przygarnęła niedobitków z TVP i kontynuuje ich produkcję. Widać taki ściek umysłowy i moralny jest komuś potrzebny. Rozszerza się zwyczaj milczącego wysłuchiwania przez dziennikarzy prowokacyjnych, judzących, nienawistnych wypowiedzi polityków. Nie chodzi o to, żeby wdawać się w chamskie pyskówki z chamami. Konieczne jest jednak recenzowanie tego, co bełkoczą. Kontrowanie nienawiści w czasie, kiedy potrzebny jest spokój, odpowiedzialność i współpraca.

Dziennikarz w studiu, szczególnie prowadzący, nie może być niemym świadkiem bzdur i kalumnii opowiadanych przez bezmyślnych prostaków. Absolutnie nie zachęcam do wdawania się w polemikę, bo na wrzask każdy z nimi przegra. Są to zawodowcy, którzy znikąd stali się kimś, głośno wykrzykując i wymachując pięściami. Będą zażarcie bronić swoich przywilejów, bo nie mają wyjścia. Trzeba im jednak zadawać szczegółowe pytania. Wielokrotnie je powtarzać, jeśli usiłują wymigać się od odpowiedzi. Odebrać głos czy wyłączyć mikrofon, jeśli to nie skutkuje. Może zażądać, żeby agresor opuścił studio? Jeśli nie przyjdzie następnym razem, to jego sprawa, zostanie puste krzesło, symbol porażki.

Pamiętam programy giganta telewizji brytyjskiej Davida Frosta. Co tydzień prowadził program „That was the week that was” (To był tydzień, który był). Uprzejmy, grzeczny, często się uśmiechał. Jego pytania można było porównać z drobiazgowym badaniem lekarskim. Z kolonoskopią włącznie.  Program miał ogromny zasięg, ważni goście przychodzili tam przygotowani na ciężkie przesłuchanie. Musieli precyzyjnie odpowiadać, bo inaczej się kompromitowali. A następnego dnia prasa z lubością to opisywała.

Do historii telewizji przeszła rozmowa Frosta, który skłonił skorumpowanego lekarza do przyznania się przed kamerą, że przepisywał narkotyki narkomanom, żeby ulżyć ich cierpieniu. Takie miłosierdzie przyniosło mu majątek. Audycja była na żywo, pod koniec w studiu pojawiła się policja i aresztowała delikwenta.

Nie sugeruję, żeby z dyskusji w naszych telewizjach policja kogokolwiek wyprowadzała w kajdankach. Ale cieszyłbym się, żeby prowadzący program w niedzielny poranek, po wyjściu ze studia wiceministra obrony Pawła Zalewskiego (brawo, panie ministrze) twardo skomentował sytuację, w końcu on jest szefem i rządzi programem. Mógłby na przykład powiedzieć, że istnieją ludzie, określani jako „arbiter elegantiarum”, uprzejmi, eleganccy, dobrze wychowani. Istnieją też inni, zasługujący na tytuł „arbiter chamorum”. Może to by wywołało jakąś refleksję u tego, który wrzaskiem doszedł do wysokiego stanowiska. Jak też u tych, którzy na niego głosowali.

Przed wojną w Polsce popularne było powiedzenie, przypisywane błyskotliwemu polskiemu posłowi do austriackiego parlamentu, Ignacemu Daszyńskiemu. Miał on powiedzieć: „man kann singen, man kann tanzem, aber nicht mit den Zasrancen” (można śpiewać, można tańczyć, ale nie z zasrańcami). Mamy coraz więcej takich osobników, ale nie musimy z nimi ani śpiewać, ani tańczyć. Ani mieć cokolwiek wspólnego. Trzeba im to jak najczęściej mówić. Albo zrozumieją, albo znikną. A wraz z nimi, ich tandetny, toksyczny krzyk.

Tadeusz Jacewicz