Niedawno minęła 20. rocznica wejścia Polski do Unii Europejskiej. Prawie bez śladu. Coroczne dożynki obchodzimy z większą pompą niż jedno z najważniejszych wydarzeń w naszej 1000-letniej historii. Nie o pompę zresztą chodzi, tej mamy aż za dużo. Za poprzedniej władzy nawet drugorzędni wiceministrowie fundowali sobie huczne urodziny na koszt państwa. Pamiętacie confetti rozrzucane z helikoptera? Tymczasem fety z okazji naszego akcesu do UE nie było. Nie wystarczyło weny i chyba rozsądku, żeby na chwilę przerwać toksyczny jazgot udający politykę i powiedzieć coś mądrego. A gigantyczne są ku temu powody. Mnie radości nie zabrakło, bo od dawna ją w sercu noszę. Poznałem życie w Unii, znałem je przed Unią i pamiętam to z Polski Ludowej.

Kiedyś odwiedzałem od czasu do czasu Wielką Brytanię, z kilku względów. Miałem tam sporo przyjaciół, lubiłem atmosferę dawnej Anglii, mieli fascynujące propozycje w kinach i teatrach muzycznych. Dostać się tam było jednak trudniej, niż dzisiaj zdobyć wejściówkę na finał Wimbledonu.

Na londyńskim lotnisku Heathrow były trzy przejścia. To z napisem „UK passports” (dla Brytyjczyków) obywatele Zjednoczonego Królestwa przechodzili, nie zwalniając kroku, uśmiechali się i witani byli uśmiechem, pokazując potężnej wielkości granatowe paszporty. W drugim wejściu „EEC Passports” (dla obywateli państw Unii, wtedy zwanej EEC) wymagano okazania stosownego dokumentu. Każdy jego posiadacz odprawiany był w kilkanaście sekund.

I trzecia, gdzie pod napisem „Other passports” kłębił się tłum nieszczęśników z różnych stron świata. W tym oczywiście Polaków.

Bardzo drogą wizę trzeba było wystać w gigantycznej kolejce pod konsulatem brytyjskim. Chcecie zobaczyć w realu, jak to wyglądało? Zapraszam na ul. Wiertniczą (Warszawa-Wilanów), gdzie jest konsulat Białorusi. Tam stoi pod płotem grupka zdenerwowanych ludzi, w upał, deszcz albo mróz, bez różnicy. Czekają na wezwanie do środka. Tak jak my kiedyś przed konsulatem brytyjskim, przy czym nasze kolejki liczyły nie kilkanaście, a kilkaset osób.

Medycznym odpowiednikiem badań, jakim trzeba było się tam poddać, jest połączone USG, rezonans magnetyczny i kolonoskopia. Pytano długo, wnikliwie i podejrzliwie. Wystawiana wiza nie dawała prawa wjazdu, tylko umożliwiała stanięcie przed urzędnikiem imigracyjnym, który decydował. Kiedy już walnął stempel, po kilku krokach miało się ochotę paść i całować brytyjską ziemię obiecaną.

A teraz wszystko jest inaczej. Miałem frajdę, czytając tekst Julianny Piskorz w „The Sunday Times Style”. Opisuje mizerię młodych Brytyjczyków, którzy ze swoimi wciąż imponująco wyglądającymi paszportami muszą sterczeć w długich kolejkach wszędzie w Europie. Mają tam ograniczone prawa pobytu, płacą dodatkowo za ubezpieczenia zdrowotne, przeżywają sytuacje, o których my dawno zapomnieliśmy.

Brytyjczycy marzą o Europie. Badania wykazały, że aż 54 proc. bierze pod uwagę opuszczenie Wysp w poszukiwaniu lepszej pracy, a 44 proc. wybrałoby w tym celu sąsiednie kraje. Wściekają się, kiedy w UE mieszkańcy tej strefy pokonują granicę bez zatrzymania, podczas gdy oni sterczą godzinami. Paszport jednego z krajów unijnych staje się dla Anglików marzeniem  i symbolem statusu.

Pragną też polskich paszportów, co budzi moje radosne współczucie. Radosne, bo przyjemna jest ta zamiana dawnych miejsc. Jednak nie mogę wyzbyć się współczucia dla Anglików, którzy kiedyś podróżowali jak chcieli, a teraz muszą się tłumaczyć. Jak my do niedawna.

Przy okazji dziennikarka „The Sunday Times” opisuje własne perypetie z uzyskaniem polskiego paszportu. Ma doń pełne prawo, bo jej dziadkowie urodzili się w Polsce i przybyli do Wielkiej Brytanii w czasie wojny. Nie jest to prosta operacja (a szkoda), wymagała bardzo długich poszukiwań w archiwach. Po zgromadzeniu dokumentów okazało się, że na najbliższą rozmowę w polskiej ambasadzie można dostać się za pół roku. Czas oczekiwania na dokument z orłem trwa kilka lat. To jakaś urzędnicza bzdura. Narzekamy, że jest nas coraz mniej, a Polaków chętnych do przyjęcia polskiego obywatelstwa trzymamy w kilkuletniej kolejce.

Dzisiaj Polakom w Wielkiej Brytanii świetnie idzie. Skłonienie polskiego fachowca do przyjęcia zamówienia na prace remontowe czy budowlane to sukces, o którym dumnie opowiada się sąsiadom. W brytyjskich mediach gęsto od polskich nazwisk, w londyńskim centrum finansowym City – również. Jeszcze kilkanaście lat temu podśmiewano się z naszych imigrantów, dzisiaj im się kłaniają.

Bardzo to miłe. Wielka Brytania wyszła z Unii Europejskiej, bo kilku politycznych matołów wmówiło Anglikom, że grozi im zalanie falą imigrantów. Polacy byli często wymienianym przykładem. Teraz proszą nas, żebyśmy zostali. Media zachwalają inteligencję, pracowitość i rzetelność Polaków.

Warto uczyć się na brytyjskim nieszczęściu. Musimy patrzeć politykom na ręce i szybko, skutecznie eliminować szkodników. Brytyjczycy dali się okłamać i teraz za to płacą. Nie wolno nam popełnić ich błędów.

Tadeusz Jacewicz