Proszę nie otwierać tej książki w jakimkolwiek innym czasie niż początek spokojnego weekendu. Trudno oderwać się od niej już po przeczytaniu pierwszych 20 stron. To fascynująca literatura faktu, lepsza od piętrowych konstrukcji Iana Fleminga i Johna le Carré. Dla nas obowiązkowa. Amerykanin pisze o Polsce i Polakach w jednym z najciekawszych momentów naszej historii. Wyjątkowy to czas i sytuacja, bo odnieśliśmy zwycięstwo bez rzeki krwi. Co więcej, potrafiliśmy je wykorzystać w błyskotliwy sposób.
Książka Johna Pomfreta „Pozdrowienia z Warszawy” powinna stać na półce w domu każdego Polaka. Podobnie zresztą jak inna, wcześniej wydana i zatytułowana „Zwycięstwo” Petera Schweitzera, do której kupienia nieustannie zachęcamy. Pomfret opisuje to, co się stało po upadku komunizmu w Polsce, „Zwycięstwo” wyjaśnia, jak do tego doszło. Obie książki warto wielokrotnie przeczytać. Sławią mądrość i honor Polaków, ich zdolność do przeprowadzenia historycznych zmian bez wojny, zniszczeń i ofiar.
Przeczytałem obie wersje językowe „Pozdrowień”. Najpierw angielską świetnie zatytułowaną „From Warsaw with love”, później polską. Uwielbiam amerykańską szkołę pisania, którą stworzyli Hemingway i inni. Soczysty język, precyzja prezentacji detali i „gęstość” informacyjna. Amerykanie lubią dużo zmieścić „in the nutshell” (w skorupce orzecha). Pogardzają wodolejstwem, rozwlekłością i niechlujnością narracji.
Trzeba też dodać, że John Pomfret to fachowiec z najwyższej półki. Był nominowany do Nagrody Pulitzera, najwyższego amerykańskiego wyróżnienia dziennikarskiego. Gruntownie wykształcony (Uniwersytet Stanforda i Uniwersytet Nankiński), przez 20 lat był korespondentem „The Washington Post”. Relacjonował wojny w Afganistanie, Bośni, Iraku, Kongu i Sri Lance. Dwukrotnie był w Chinach. Jego „Lekcja chińskiego” stała się bestsellerem. Trzy lata pracował w Warszawie i wyraźnie polubił Polskę. Ma interesujące poza zawodowe doświadczenia życiowe. Pracował jako barman w Paryżu, ćwiczył judo w Japonii.
Solidnie się do „Pozdrowień z Warszawy” przygotował. Zwykle po przeczytaniu tekstu zamykamy okładki, ale w tym wypadku warto przejrzeć bite 10 stron źródeł, które wykorzystał do publikacji. Wykonał ogromną, trwającą kilka lat robotę, dzięki której stworzył wyjątkowy produkt. Jesteśmy mu winni wdzięczność i szacunek.
Książka zaczyna się od barwnego opisu dokonań polskiego szpiega amatora, Mariana Zacharskiego. Ten pracownik centrali handlu zagranicznego, z niezależnym i krnąbrnym charakterem, osiągnął sukcesy, które przeszły do legendy w międzynarodowych annałach wywiadu. Amerykanie byli nań wściekli, że przejął tyle najpilniej strzeżonych tajemnic wojskowych, ale przyznali, że „zyskał status legendy wśród agentów FBI i oficerów CIA, którzy go wytropili”. Przyjechał do USA z prozaicznym zadaniem sprzedawania tokarek, co mu szło bardzo dobrze. Jeszcze lepiej poszły gigantyczne transporty dokumentów o najnowszych zdobyczach amerykańskiej techniki wojskowej. To, co dostarczał do Warszawy, budziło osłupienie. Dokumenty były mało zrozumiałe nawet dla najwybitniejszych polskich fachowców. Za to zachwyciły szefa KGB Jurija Andropowa. Polski handlowiec był gwiazdą po obu stronach Atlantyku.
Sprawa Zacharskiego jest jednak tylko fascynującym wstępem do dalszej opowieści. Po zwycięstwie Solidarności w 1989 roku Amerykanie, którzy już wtedy przyznawali się do pewnego poczucia sympatii i szacunku wobec Polaków, nazywając ich przeciwnikami, nie wrogami, chcieli nawiązać łączność z polskim wywiadem. Innymi słowy, zmienić o 180 stopni jego ukierunkowanie, czyli zakończyć współpracę z Rosją, rozpocząć z Ameryką. Na pierwszy kontakt oficjalny wybrano ambasadę RP w Lizbonie, dlatego że mieściła się przy bardzo ruchliwej ulicy, a portugalski kontrwywiad niezbyt się nią interesował.
Wysokiej rangi funkcjonariusz CIA przyszedł do ambasady, dotarł do rezydenta polskiego wywiadu i złożył mu ofertę. Ten skamieniał i w pierwszym momencie chciał wyrzucić gościa za drzwi, węsząc prowokację. Ale jakoś udało się uniknąć gwałtownych ruchów i historia pobiegła innym torem. Spotkanie w ambasadzie byłoby ozdobą każdego scenariusza filmu sensacyjnego. Potem zresztą też było ciekawie. Dawni zapiekli przeciwnicy popijali zacne trunki w Warszawie i Waszyngtonie, pilnie i szczerze usiłując sobie wzajemnie pomóc. My w formie bezcennych dla Amerykanów informacji. Oni swoją wielką wiedzą i walizkami zielonych banknotów, które pomagały budować siły i służby wolnej Polski.
Cieszą mnie bardzo ciepłe słowa Pomfreta o wielu ludziach, których znam osobiście i niezwykle cenię. Autor pisze z wielkim uznaniem o Sławomirze Petelickim. Jego obsesyjna chęć stworzenia wybitnej jednostki sił specjalnych (nazwanej GROM) i niesamowity wysiłek, który w to włożył, zbudowały mu u Amerykanów mocną legendę. Częste były wzajemne wizyty. W czasie jednej z pierwszych Petelicki zadzwonił do ważnego dyrektora z CIA Redmonda, błagając o pomoc. Koniecznie chciał kupić nóź komandosów jako pamiątkę dla ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Andrzeja Milczanowskiego. Była niedziela. „Gdzie ja, kurwa, znajdę jakiś duży nóż w niedzielę”, zastanawiał się dygnitarz CIA. Po drodze na lotnisko napotkali mały sklepik z bronią. Był zamknięty, ale na zewnątrz stała kolejka. Redmond przepchał się przez nią, ciągnąc za sobą Polaka, i walnął w okno. „Ten facet jest zawodowym zabójcą, a ja jestem z CIA”, warknął. „On chce tamten nóż”. Wyszli po 3 minutach. „Petelicki był jednym z najwspanialszych facetów wszech czasów” – wspominał Redmond. „Wyglądał jak żołnierz oddziału szturmowego SS, ale miał złote serce”.
W jeszcze cieplejszych słowach opisywana jest brawurowa operacja uratowania z Iraku sześciu pracowników CIA. Gdyby zostali tam ujęci, najpierw czekałyby ich tortury, a później okrutna śmierć. Amerykanie byli bezradni, poprosili Polaków o pomoc. Zadaniem obarczono Gromosława Czempińskiego. Znowu filmową sceną jest opis lotu 180-miejscowej maszyny PLL LOT z Warszawy do Bagdadu. Na pokładzie znajdowało się tylko dwóch pasażerów: nowo mianowany ambasador w Iraku Krzysztof Płomiński i drugi sekretarz ambasady Andrzej Nowak, czyli Gromosław Czempiński. Nie była to z pewnością radosna wyprawa. Trwała wojna, gdyby coś źle poszło, obydwu Polaków nie ochroniłby immunitet dyplomatyczny. Grali o bardzo wysoką stawkę.
Wygraliśmy, choć prawdopodobieństwo szczęśliwego zakończenia tej misji było nikłe. Profesjonalizm Czempińskiego oraz wspierających go w centrali oficerów wywiadu, współpraca ambasadora Płomińskiego i chyba łut szczęścia, który sprzyja odważnym, złożyły się na fantastyczny wynik operacji. Sześciu Amerykanów przedostało się z Iraku do Turcji i szybko odleciało do Warszawy – z drugiej strony w stolicy pojawili się delegaci z CIA. Jeden z nich miał pokaźną walizeczkę przykutą do nadgarstka i wypełnioną dolarami (podziękowanie za niezawodną i skuteczną pomoc). Ale Andrzej Milczanowski zaskoczył Amerykanów. „Polska przeprowadziła tę operację nie dla pieniędzy, tylko dlatego że oficerowie amerykańscy znaleźli się w niebezpieczeństwie. Po to właśnie są partnerzy”. Nawet w twardym, bezwzględnym świecie służb specjalnych i wywiadu takie słowa robią wrażenie.
Później było sporo okazji, żeby tę wdzięczność okazać. W rokowaniach z Klubem Paryskim o spłacie długu Polski mocne wsparcie Amerykanów ułatwiło redukcję 33 mld dolarów zadłużenia o połowę. Plan stabilizacji i transformacji polskiej gospodarki Leszka Balcerowicza i jego ekipy stwarzał Polsce silną pozycję negocjacyjną. Liczyło się jednak poparcie z każdej strony. Nigdy nie potwierdzono tego oficjalnie, ale wielokrotnie słyszałem, że wdzięczność za uwolnienie sześciu oficerów zwiększyła motywację i siłę amerykańskiego wsparcia. Pomfret także o tym informuje: „Polacy przypisywali pewną zasługę w tej kwestii CIA. Za uwolnienie sześciu Amerykanów zapłacono im w praktyce po 3 mld dolarów za głowę”.
Klub Paryski zrzeszał przedstawicieli rządów państw zachodnich. Chociaż nikt nigdy przedtem nie uzyskał takiej redukcji, łatwiej było manewrować państwowymi pieniędzmi niż prywatnymi. Tymi zajmował się Klub Londyński. Tam też zabiegaliśmy o redukcję. Ciężko było, bo gra toczyła się o realne pieniądze banków i udziałowców.
Moja firma public relations wspierała polski rząd w obu negocjacjach. Klub Londyński to było pole minowe połączone z zasiekami. Ciężko szło, pomagał nam bystry Amerykanin. Mówił, że jest z Departamentu Skarbu, ale nie wyglądał na urzędnika. Podczas którejś z obfitych kolacji powiedziałem: „but you’re from the Company”. The Company było „ksywką” CIA. Trochę kluczył, ale potwierdził. Robił świetną robotę. Na przemian straszył i dawał nadzieję bankierom. Oni też zredukowali dług o połowę. Zrezygnowali z własnych pieniędzy. Zaoszczędziliśmy kolejne 12 miliardów dolarów. W moim biurze wisi wielkie zdjęcie uczestników rokowań po podpisaniu porozumienia. Codziennie na nie patrzę. Z przyjemnością.
Czempiński stał się legendą w CIA, ale od 2017 roku w Polsce poszło mu gorzej. Drastycznie obniżono emeryturę za to, że pracował w komunistycznym wywiadzie. Amerykanom to nie przeszkadza, naszym władzom owszem. Decyzje o mechanicznym obcięciu emerytur podjęli ludzie, o których nikt z wielkich i ważnych tego świata nigdy nie słyszał. I na pewno nie usłyszy.
Pokaźne miejsce w książce Pomfreta zajmuje człowiek o ogromnych zasługach dla Polski, który mimo to pozostaje szerzej nieznany. Wybrał taką formułę działania: dużo i świetnie pracuje, oszczędnie o tym opowiada. Jerzy Koźmiński był szefem sztabu Leszka Balcerowicza w najdramatyczniejszym okresie polskich przemian. W końcówce 1989 i 1990 roku groziło nam totalne załamanie gospodarki, wręcz klęska humanitarna. Nic nie działało. Na nic nie było pieniędzy. Młoda ekipa wprowadzała pakiet reform gospodarczo-ustrojowych. Koźmiński pracował z Balcerowiczem po 18 godzin na dobę. Energia tego młodego mężczyzny była niewyczerpana, miał doskonałe pomysły i potrafił je błyskawicznie realizować. Dla każdego państwa taki człowiek to skarb. Na szczęście został w Polsce świetnie wykorzystany.
Kiedy w 1994 r. dotarł do Waszyngtonu jako ambasador nowej Polski, miał 41 lat. Jego strategiczne zadanie – wprowadzić Polskę do NATO. O tym, jak do tego zmierzał, co robił, jaką taktykę stosował, można napisać oddzielną książkę. W Ameryce, kiedy tam przyjechał, była silna opozycja przeciwko włączeniu byłych państw komunistycznych do elitarnej organizacji polityczno-wojskowej. Amerykanie nie chcieli też antagonizować Rosji. Cierpliwą perswazją, umiejętnym poruszaniem się w labiryncie amerykańskich powiązań i interesów, setkami rozmów i listów Koźmiński odwrócił proporcje. Polska jest w NATO, ceniona i bezpieczna. Nie może być większej satysfakcji dla patrioty, który tak bardzo się do tego przyczynił.
Ambasador Jerzy Koźmiński od 22 lat kieruje Polsko-Amerykańską Fundacją Wolności, wspierającą budowę społeczeństwa obywatelskiego i przekazywanie polskich doświadczeń na Wschód. I nadal bardzo wiele robi dla Polski.
W Ameryce ostro walczy się na rynku i rzadko pochwala konkurencję. David E. Hoffman, laureat Nagrody Pulitzera, musiał być pod wielkim wrażeniem „Pozdrowień z Warszawy”, skoro napisał:
Nie wahaj się i wyrusz w podróż pełną szpiegostwa, odwagi, wielkich ucieczek i wstrząsających zmian, jakie dokonały się w wyniku działań polskich i amerykańskich oficerów wywiadu. Książka „Pozdrowienia z Warszawy” Johna Pomfreta jest niczym przejażdżka kolejką górską z ostatnich lat zimnej wojny w blask światła nowej ery. To odyseja, której nie możesz przegapić.
Przyłączam się do zalecenia profesjonalisty. Przeczytajcie tę książkę i zastanówcie się nie tylko nad tym, co opisuje. To nasze życie – wtedy, dzisiaj i w przyszłości.
Tadeusz Jacewicz
„Pozdrowienia z Warszawy. Polski wywiad, CIA i wyjątkowy sojusz”, John Pomfret
wyd. Znak Literanova, Kraków, 2022