Podobno nikt już nie czyta książek, coraz mniej sięga po gazety. Szybko to idzie. Jeszcze niedawno na kogoś trzymającego rozłożoną książkę w tramwaju inni patrzyli z uznaniem. Dzisiaj spoglądają ze współczuciem, na jakie zasługuje dziwoląg odstający od nowoczesności. Na czym ona polega? Na nerwowym przesuwaniu palcem po iPhonie w poszukiwaniu informacji wszelakiej. Płytkiej, uproszczonej, często fałszywej. Teraz jednak taka wiedza wystarcza, żeby zamienić z kimś dwa zdania bez znaczenia i znowu pochylić się nad telefonicznym źródłem mądrości.
Nie wiem, ilu Polaków przeczyta książkę „Walka naszego życia”. Napisana przez rzeczniczkę prasową prezydenta Wołodymyra Zełenskiego jest rzetelną kroniką tego, co z tym bohaterem Ukrainy i wokół niego działo się w ostatnich latach. Julia Mendel nie sili się na żadne uogólnienia i budowanie błyskotliwych teorii. Opisuje fakty, jakie poznała, widziała, przeżyła. W czym brała udział i co komentowała. Ciągle na odległość ręki od człowieka, który zrobił największą karierę polityczną XXI wieku. Od aktora kabaretowego do światowej rangi przywódcy, przyjmowanego i szanowanego wszędzie. Jego nazwisko codziennie powtarzają media na wszystkich kontynentach.
Nieodparcie kojarzy mi się z Ronaldem Reaganem. Największy prezydent USA po drugiej wojnie światowej też był aktorem, mizernej zresztą rangi. Wprowadził do polityki silne elementy moralne. Przycisnął Związek Radziecki jako „imperium zła” i doprowadził komunę do totalnej klęski. Nigdy nikt nie zarzucił mu niczego nielicującego z powagą i etyką sprawowanego urzędu. Stworzył szansę na zorganizowanie świata na nowo.
Zełenski w kraju, w którym ważni ludzie potrafią skutecznie zadbać o swoje interesy, walczy o jeden interes, dobro Ojczyzny. To łaska boska, że pojawił się akurat teraz. Gdyby go nie było, nie istniałaby już niepodległa Ukraina. W najlepszym razie byłby to niby niezależny twór w rodzaju Białorusi. W najgorszym – prowincja Rosji, na której Moskwa długo mściłaby się za odwagę i marzenia o wolności. Jak też za to, że dzięki Ukrainie świat zobaczył, że gigantyczny kraj kierowany przez zakompleksionego mitomana jest zmurszałą strukturą polityczną, militarną i moralną. Utrzymywaną przez zakłamaną propagandę i terror wobec tych, którzy o tym głośno mówią.
Po upadku ZSRR w latach 90. ta wojna jest drugim tak silnym sygnałem, że Rosja jest kolosem na glinianych nogach, w zniszczonych butach, a często bosych. Upadek ZSRR wielu Rosjan przyjęło jako nieszczęście. Przebieg wojny odbierają jak upokorzenie. Poczucie wielkości długo kompensowało Rosjanom nędzę ich życia, błoto, brud, zapijane wódką poczucie bezradności. Teraz to stracili. Popierają więc Putina z dręczącego poczucia zagubienia i przerażenia.
Zełenski spadł Ukrainie z nieba. Niezbadane są wyroki losu. My od 30 lat potrzebujemy przywódcy. Nie wodza, wykrzykującego nadęte slogany i puszącego się do kamer, tylko poukładanego wewnętrznie, racjonalnego i odpowiedzialnego, trafiającego do ludzi inspiratora. Mieliśmy serię politycznych średniaków, mniej lub bardziej sympatycznych, przetykanych zakompleksionymi typami, z ambicjami osobistymi i finansowymi. Nikt nie potrafił utrwalić wspaniałej legendy zwycięstwa z 1989 roku i przekształcić jej w trwałą pozycję Polski w świecie ani w szybko rosnący dobrobyt.
Ukraina też nie miała szczęścia. Chwiała się jej świeżo uzyskana niepodległość. Państwo działało podobnie do rosyjskiego, z silnymi zresztą związkami personalnymi ludzi na szczycie. Nieudolność urzędów, korupcja, ogromna emigracja zarobkowa, brak perspektyw dla młodych ludzi. Prezydenci traktowali kraj jak swoją własność, ludzie z nimi związani bezkarnie kradli. Ukraina ugrzęzła.
Aż nagle pojawił się młody, nierzucający się w oczy człowiek. Komediant, jak go pogardliwie ci u władzy nazywali. Mówił prosto o tym, co dla ludzi ważne. Obiecywał, że będzie inaczej. Wołodymyr Zełenski nie tyle wygrał, ile wyniesiony został na ramionach zwykłych Ukraińców do władzy. Zaczął robić to, co obiecywał, czyścić Ukrainę.
Nie wiadomo, jak długo by wytrzymał, bo miał przeciwko sobie potężne interesy i bezwzględnych w ich obronie ludzi. Atak Rosji sprawił, że stał się już nie tylko przywódcą, ale i dowódcą. Jako człowiek bardzo obyty ze sceną, potrafi działać publicznie w sposób imponująco efektywny. Ważne są kalkulacje polityczne wielkich graczy światowych, ale osobowość Zełenskiego i jego znakomita prezentacja wyniosły go na wyżyny międzynarodowego szacunku i popularności. Ukraina ogromnie wiele mu zawdzięcza. Trudno teoretyzować, ale gdyby nie ten zmęczony człowiek w zielonym swetrze, kompletnie wyprany z prezydenckiej pompy, wojna byłaby skończona. Putin w Kijowie przyjmowałby defiladę zwycięstwa.
Wołodymyr Zełenski, nieoczekiwany prezydent odległego od centrów światowej polityki kraju, stał się dzisiaj przywódcą walki sił dobra ze złem. Zależy od niego nie tylko los Ukrainy i, pośrednio, nasza przyszłość. Jeśli wygra wojnę, a potem dostatecznie długo się utrzyma, żeby uruchomić skuteczne zmiany swojego państwa i gospodarki, świat będzie lepszy. Gdyby przegrał, przyszłość widzę w czarnych barwach. Także dla nas.
Świat może wiele zrobić, żeby tak się nie stało. Pomagać, współdziałać, zachęcać do wytrwania. Dostarczać broń, pieniądze, lekarstwa. Może też powtarzać słowa brytyjskiego hymnu w nieco zmienionej wersji.
God save President Zełenski.
Tadeusz Jacewicz