Początkowo było trudno. Największa światowa firma mięsna, z Ameryki oczywiście, chciała kupić nasz Animex. Trochę im pomogłem, tłumacząc zawiłości naszego sposobu myślenia, za co byli wdzięczni. Zacząłem z nimi współpracować. Moim partnerem był zastępca i przyjaciel właściciela firmy. Dynamo niepohamowanej energii, facet, który nigdy się nie męczył, budził szacunek lub grozę agresywnym wyglądem. Ze swoim angielskim akcentem byłem dla niego dziwolągiem. On pochodził z Teksasu i nawet niekiedy Amerykanie nie rozumieli, co mówił.
W końcu jednak się zaprzyjaźniliśmy. Obłaskawiłem go kawiorem, który jadł u mnie łyżką do zupy, i zamrożoną wódką – nigdy jej przedtem w życiu nie pił. Opowiedział historię swojej rodziny: mama, tata, pięcioro dzieci, dwie świnie i bieda. Rodzice zacisnęli zęby, wysłali go na uniwersytet. Zrobił karierę, ale nie zapomniał o domu i mądrości, jaką zeń wyniósł. Kiedyś powiedział: „Mój ojciec mawiał, jeśli w pełnym wiadrze jest mikroskopijna dziurka, wkrótce wody w nim zabraknie”. I dodał: „Z pieniędzmi jest tak samo. Pilnuj, żeby nie uciekały”.
Nasze państwo z pewnością rady ojca mojego przyjaciela nie stosuje. Przez gigantyczne dziury w systemie wyciekają ogromne pieniądze. Kilka jest mechanizmów tego nieszczęścia.
Po pierwsze, głupota. Pan w niebiosach raczy wiedzieć, co kierowało naszym ministrem obrony o magnetyzującym spojrzeniu i jego dziwnym doradcą, że zerwano 7 lat temu kontrakt na śmigłowce Caracale. Przez kilka lat wojsko nie miało czym latać, a teraz zapłaciliśmy 80 mln złotych odszkodowania. Wiecie, ile szkół, szpitali czy domów opieki społecznej skorzystałoby z tych pieniędzy?
Nikt nigdy nie doliczy się tego, co roztrwoniono bądź rozkradziono przy okazji pandemii covidu. Słynna sprawa zakupu respiratorów od dziwnych firemek kosztowała nas grubo ponad 100 mln złotych. Czułbym się też lepiej, gdyby NIK rozliczył budowę słynnego płotu na wschodniej granicy. Złośliwi twierdzą, że zapłacono znacznie więcej, niż trzeba.
Coraz większe rachunki płacimy za spory w ramach lub z Unią Europejską. Durnie w elektrowni Turów i ich zwierzchnicy nie zauważyli, że trzeba porozumieć się z Czechami, w związku z czym UE przysoliła nam pół miliona euro kary dziennie. Kopniak w urzędowe tyłki poskutkował, ale lekką rączką oddaliśmy 300 mln złotych. Spór naszych wątłych magistrów prawa z Brukselą w sprawie Izby Dyscyplinarnej kosztuje już ponad miliard złotych. I licznik ciągle bije. Magistrowie opowiadają, że bronią polskiej racji stanu przed agresją biurokratów, a ci spokojnie codziennie dopisują milion euro do rachunku.
Drugim obszarem marnowania gigantycznych pieniędzy jest przebiegła aktywność dyletantów. Klasyczny przykład: Centralny Port Komunikacyjny. Największy port lotniczy Europy, a po ostatecznej rozbudowie – chyba też i świata, tworzą w Polsce cwani młodzieńcy. Owszem, na kilku lotniskach w życiu byli, ale wiedzę o transporcie lotniczym czerpią głównie z ekranów telewizorów. Widzieli, jak działa Heathrow, Dubaj czy Frankfurt, ale mimo to uważają, że zrobią to na łąkach pod Sochaczewem. Tak samo dobrze albo lepiej.
Różne roztrąbione przez rządowe media prestiżowe inwestycje zakończyły się kosztowną klapą. Nie ma promów, jest tylko słynna stępka i oczywiście hojnie płatne posady ludzi, którzy się nią zajmowali. Budowa jedynego okrętu dla Marynarki Wojennej kosztowała setki milionów, nigdy go nie będzie. Chyba samochodu elektrycznego też. A elektrownia w Ostrołęce, którą najpierw budowano, a teraz trzeba rozwalić, wzbudziłaby rozmiarami klęski szacunek nawet w USA. Strata 1,5–2 mld złotych to naprawdę wielkie pieniądze.
Trzecią dziurą w naszym wiadrze jest troska o swoich. Tęsknimy do wielkości, i bingo, jesteśmy najlepsi. Polska ma najwięcej ministrów w Europie (24). Niemcy mogą nam buty czyścić ze swoimi 16 ministrami, a Belgia (13 ministrów) to wiocha. Dalej też dobrze. Gdyby na korytarzu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów krzyknąć „panie ministrze”, obejrzałoby się kilka osób. Mamy 83 wiceministrów. Doliczając do nich różnych pełnomocników i dyrektorów generalnych z ministerialnymi gażami, na spotkanie przedstawicieli władzy trzeba wynajmować spore kino.
Polska to kraj tłumu ministrów. Ciągle się powiększa, bo posada jest nagrodą za przejście z jakiegoś ugrupowania do partii rządzącej. Nie wiadomo, ile to kosztuje. Wiadomo natomiast, że dużo i że swoi gdzie indziej zarabiają naprawdę.
W Polsce unieważniono kwalifikacje. Wysyp durniów na wysokich stanowiskach państwowych, a przede wszystkim w spółkach skarbu państwa, gdzie są już nie słoiki, a beczki finansowych konfitur, to prawdziwe kadrowe tsunami. Rządząca partia traktuje państwo jak swoją własność. Krótkotrwałą, więc rabunkowo ją eksploatuje. Mamy potężny problem. Świat się trzęsie. Wszystko jest niepewne. Pandemia nawraca, inflacja szaleje. A w naszym wiadrze same dziury. Za chwilę zabraknie w nim pieniędzy, nawet ich drukowanie przez złotoustego prezesa NBP nie pomoże. I co wtedy?
Tadeusz Jacewicz